Przez całe życie broniłam się przed ostrymi smakami. Na pytanie w restauracji lub barze: „sos ostry, czy łagodny?” zawsze odpowiadałam „łagodny”. Pikantne oznaczało dla mnie poza zainteresowaniem. Do czasu.
Jakoś niedawno odkryłam, że zjedzenie od czasu do czasu czegoś ostrego nie jest takie złe. I niekoniecznie musi znaczyć, że od razu wyskoczą nam krosty (tak, kiedyś w okresie dojrzewania byłam o tym przekonana) albo że stanie się coś równie strasznego.
Wręcz przeciwnie – ostro to dla mnie teraz „pycha”, oczywiście nie tak, żeby paliło wszystko w środku, ale by czyniło potrawę intrygującą.
Z biegiem czasu zaczęłam podjadać pizzę z dodatkiem ostrych papryczek – znakomicie oczyszcza zatoki. Innym razem zamówiłam gdzieś w knajpie bardzo ostro przyprawioną zupę rybną. Potem, któregoś wiosennego dnia, dostałam od kolegi, który prowadzi bloga Pyszny Gotuje, absolutnie boski, super ekstra palący sos do potraw i przepadłam. Od tamtej pory moje warzywne leczo jest nie do przebicia, a dodanie dosłownie dwóch małych łyżeczek tego specyfiku powoduje, że moje danie jest obłędne.
I nie mam na myśli tego, że ostre danie powinno nas tak zaskakiwać, że nie możemy złapać oddechu. Ale, co kto lubi. Mnie te mocne przyprawy nawet wręcz relaksują!
No i – tak sobie myślę – że warto ciągle poszukiwać czegoś nowego, także w kuchni i nie bać się improwizować. A Mr. Pyszny powinien uruchomić produkcję i sprzedaż swoich wspaniałych sosów oraz mieszanek przypraw. Do czego będę go gorąco namawiać.
A Wy, lubicie jeść coś „palącego”?
Anna Stępniak