Sala Kongresowa w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie jeszcze nigdy nie była miejscem mistycznego tańca mewlewitów. Stalinowski budynek przez lata gościł czerwonych towarzyszy z Komitetu Centralnego PZPR, a wczoraj, 28 maja 2014 roku, stał się spotkaniem polskiej publiczności z wirującymi derwiszami z Turcji w ramach obchodów 600-lecia relacji polsko-tureckich.
W Europie jesteśmy przyzwyczajeni do konkretnych konwencji, także w muzyce. W filharmonii spodziewamy się wysokich dźwięków skrzypiec i perlistych migotań fortepianu. Na rockowym koncercie usłyszymy gitarę i perkusję, zobaczymy długie włosy i wyczujemy rytm na trzy czwarte. Przede wszystkim zaś nasze ucho zna polifonię – to charakterystyczna cecha muzyki w kulturze zachodniej. Muzyka i mistycyzm Persji i Turcji to coś zupełnie innego.
Niezwykłe wydarzenie muzyczno-religijne rozpoczęło się z półgodzinnym opóźnieniem. Aura jakoś nie sprzyjała – w stolicy lało przez całe popołudnie i wieczór. Organizatorzy wybrali majestatyczną Salę Kongresową, zapewne z uwagi na jej lokalizację i rozległość. Promocja wydarzenia nie była szeroko zakrojona i nie udało się zapełnić wszystkich miejsc. Jak się okazało – taniec derwiszów wymagał pewnego skupienia, intymności, zaś ogromna sala była po prostu zbyt duża. Większość widzów (tych „zwykłych”, nie żadnych VIP-ów) siedziała daleko od sceny i nie mogła mieć bliskiego kontaktu z przeżyciami członków bractwa.
Pierwszą częścią występu był koncert tradycyjnej muzyki tureckiej.
Głosom sześciu mężczyzn towarzyszyły tureckie instrumenty: m.in. ud (instrument strunowy przypominający gitarę o wygiętym gryfie), kanun (płaskie „pudełko” ze strunami), ney (rodzaj fletu o bardzo charakterystycznym brzmieniu) i tef (bęben, tamburyn). W drugiej części na scenę wyszli długo oczekiwani derwisze.
„Sema” to obrzęd, który narodził się w XIII wieku w Persji. Wiąże się go z postacią Mevlany – myśliciela i mistyka muzułmańskiego. W czasie, gdy Turcy seldżuccy i osmańscy podbijali kolejne obszary Europy, Azji i Afryki, w Konyi, na południu Turcji rozwijał się sufizm. Choć mowa tu o mistycznych doznaniach, wyznawcy sufizmu wkraczali w obszary filozofii. Mevlana, założyciel tego prądu, podkreślał bezwarunkową miłość do człowieka niezależnie od pochodzenia i wyznania – „przybądź, kimkolwiek jesteś”. Sema jest ceremonią tańca, który prowadzi do ekstazy. Przypomina akt stworzenia wszechświata i ożywienie człowieka, aż do osiągnięcia doskonałości duchowej.
Trudno w kilku słowach oddać cały taniec. Nie jest to ani teatr, ani ceremonia modlitewna, która polega na wypowiadaniu słów skierowanych do Boga lub skonkretyzowanych zawołań. Wszystko musi zadziać się w ustalonym porządku, bez pośpiechu. Zupełnie nie na czasie, w XXI wieku, gdy widz chce fajerwerków, emocji, zmian napięcia. A mewlewici nie zamierzają niczego zmieniać. Dlatego spokojnie krążą po okręgu (elipsie), przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, zadzierając otwartą prawą dłoń do góry, zaś lewą kierując w dół. Ich częste pokłony skierowane wobec siebie kojarzą się z kulturami Azji, w których w taki sposób okazuje się swój głęboki szacunek wobec drugiego człowieka. Harmonia jednogłosowej muzyki przekłada się na spokój dziesięciu wirujących wokół własnej osi mężczyzn odzianych w białe stroje. Ich stopy poruszają się w ustalonym porządku – dlatego wirowanie i jednoczesne przemieszczanie się wraz z innymi nie powoduje chaosu. Jedna noga pewnie podąża za drugą, niosąc obracające się ciało. Wszystko kończy się zawołaniem „Selam Aleykum” [pokój z wami] i odpowiedzią „Aleykum Selam”. Każdy z derwiszy po kolei skłania się i w ciszy opuszcza scenę.
Odbiór tak innej kultury nie jest łatwy. Zwłaszcza w tak rozległej przestrzeni. Wtopienie się w „sema” i odnalezienie w sobie przez chwilę spokoju pozwala jednak dostrzec, jak niezwykłe jest bractwo mewlewitów. Pomimo różnic kulturowych warto uświadomić sobie, że każdy od czasu do czasu potrzebuje harmonii i odnalezienia się we wszechświecie.
Anna Stępniak