Nad Polskę przypłynęło arktyczne zimno. To znaczy, nie jestem pewna jego pochodzenia, ale pogoda zmusiła mnie w końcu do włączenia ogrzewania. Mój stolik zawalony jest rozmaitymi książkami, a notatnik zapełnia się listą rzeczy do zrobienia.
Jeszcze w Krynkach kupiłam sobie książkę o twórczości polskich Tatarów z dwudziestolecia międzywojennego. Czyta się ją z dużą przyjemnością. To wybrane reportaże z podróży Leona Kryczyńskiego, Alego Woronowicza, Mustafy Aleksandrowicza i Edige Szynkiewicza po krajach muzułmańskich, takich jak Persja, Maroko, Egipt. Co warte podkreślenia, wszyscy byli rzecznikami Rzeczypospolitej w krajach muzułmańskich. Opowiadali o niej z pasją zarówno elitom, jak i ludowi. Według Leona Kryczyńskiego, sułtan Maroka Muhammad V (którego Kryczyński odwiedził w Rabacie w 1934 roku) doskonale orientował się w sytuacji międzynarodowej Polski. Z kolei w pisarstwie Szynkiewicza można znaleźć świetne źródło informacji o procesie europeizacji Persji – w urządzaniu miast, reformach administracyjnych i zmianach obyczajowych. Autor wykazał się w swoich opowieściach istotną wiedzą historyczną i etnograficzną.
Wśród wielu anegdot i opowieści można przytoczyć następujący fragment z reportażu Edige Szynkiewicza, będący słowami historii przedstawionej przez kupca z Tebrizu:
Wielki nasz szach – szach Abbas* – upiększył Iran licznymi nowymi drogami i wszędzie przy drogach rozkazał wybudować karawanseraje (…), gdy ich wybudowano 999, szach Abbas rozkazał przerwać budowę. Gdy zaś jeden z wezyrów, wziąwszy się na odwagę, zapytał swego szacha, dlaczego przerwał budowę karawanserajów, monarcha odpowiedział: „Jeśli rozkażę zbudować jeszcze jeden karawanseraj, będzie ich tysiąc, a liczbę tysiąc można wyrazić jednym słowem. Więc niech lepiej ich będzie 999, żeby naród mój, wspominając działalność swego szacha, wymieniał liczbę wybudowanych przeze mnie karawanserajów trzema słowami”.
[* Szach Abbas żył na przełomie XVI i XVII wieku. Uważa się go za twórcę pierwszego nowoczesnego państwa perskiego]
***
Kilka dni temu wybrałam się do kina na film o Zbigniewie Relidze. Nie spodziewałam się niczego wyjątkowego, a zostałam bardzo mile zaskoczona. Świetnie przemyślana i zrealizowana produkcja – wciągająca, pełna pasji i autentyczności. Wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej nie interesowałam się działalnością głównego bohatera. Telewizyjna pseudopolityczna papka skutecznie spłyca wartości i zubaża najciekawsze postaci, które mają coś ciekawego do powiedzenia. Telewizyjni demagodzy podlewają to wszystko ideologicznym sosem niemożliwym do strawienia. A z tego co czytałam, film przedstawia wiele prawdziwych sytuacji i wiernie oddaje profesora Religę. Gdy więc pomyśli się o burej rzeczywistości schyłkowego peerelu, przychodzi refleksja, że genialny kardiochirurg stoczył zwycięską wojnę o ludzkie życie.
***
Na półkach z kategorii „kryminał” w mojej dzielnicowej bibliotece znalazłam fenomenalną książkę sycylijskiego pisarza, Andrea Camilleri, pt. Piwowar z Preston. Znam już na pamięć wszystkie opowieści o komisarzu Montalbano, który rozwiązuje najbardziej skomplikowane zagadki i odnajduje przestępców w Vigacie, fikcyjnej nadmorskiej miejscowości (na Sycylii). Tym razem Camilleri cofnął się o 150 lat i stworzył historię bazując na skromnym archiwalnym wycinku, który donosił o sprzeciwie mieszkańców Caltanissetty wobec wystawienia opery w ich mieście. W powieści nie brakuje chaosu, humoru, miłości, złośliwości i emocji. Nawet w najbardziej poważnych sytuacjach nie można się powstrzymać od śmiechu, choć jak na kryminał przystało – pełno tu trupów. Jeden z fragmentów, który wyzwala mnie chichot i ciekawe spojrzenia współpasażerów komunikacji miejskiej, opowiada o okolicznościach następujących po wybuchu pożaru. Akcję gaszenia ognia nadzoruje niemiecki inżynier, który posługuje się samodzielnie skonstruowaną machiną. W trakcie wydawania poleceń strażakom-amatorom zauważa grupkę ludzi, który przyglądają się mu z wielką uwagą.
– Wy mieskacz w tym domu? (polski tłumacz doskonale oddał sposób mówienia Niemców – przyp. A.S.) – zapytał inżynier, zwracając się do nieruchomej grupy.
Grupa się ożywiła, jakby życie w nią wstąpiło.
– Jesteśmy rodziną Pizzuto – odparli wszyscy czworo.
Wtem pięćdziesięciolatek wysunął się do przodu i przemówił.
– Nazywam się Antonino Pizzuto – wyrzekł głosem monotonnym i znękanym. – Mieszkamy na parterze tego domu, gdzie pożar wybuchł. Spaliśmy przy zamkniętych oknach.
– Przy zamkniętych oknach – powiedziała reszta.
– No bo najpierw zrobili tu sobie sracz – mówił dalej Antonino Pizzuto.
– Tu sobie sracz – powtórzyli jak echo pozostali.
Inżynier Hoffer stał osłupiały, z wykształceniem klasycznym był raczej na bakier i nie pojmował, że rodzina Pizzuto składa się z koryfeusza i z chóru.
– Szłucham?
***
Byłam na konferencji o Polsce i Turcji. Jak zwykle, dokonałam tam socjologicznych obserwacji. Jednym z ciekawych zjawisk było powszechne używanie telefonów komórkowych, tj. odbieranie rozmów, a przede wszystkim niewyciszanie dźwięku. Robili tak głównie panowie w garniturach… Można też było zauważyć intensywną kampanię wyborczą pewnego burmistrza, przeprowadzoną dość nieumiejętnie… Wystąpienia warte uwagi były dwa: pierwszym był wykład prof. Dariusz Kołodziejczyka z Uniwersytetu Warszawskiego, dotyczący historii Polski i Turcji oraz wspólnych kontaktów obu państw. Wtajemniczeni w warszawską turkologię wiedzą, że profesor ma ogromną wiedzą i mówi bardzo ciekawie. Warto wiedzieć, że w XVI wieku w Europie było dwóch sojuszników Imperium Osmańskiego: Francja i Polska.
Druga prezentacja, która przykuła moją uwagę, została przygotowana przez księdza Dariusza Wiśniewskiego, franciszkanina pracującego w polskiej parafii w Adampolu (wcześniej sprawował również posługę w kościele św. Antoniego na İstiklâl Caddesi). Przedstawił on w sposób spójny i merytoryczny polonię w Turcji i jej typologię. Dowiedziałam się, że na przykład według oficjalnych statystyk MSZ małżeństw mieszanych jest w Turcji około 200, natomiast z 700 mieszkańców Polonezköy (polskiej osady założonej przez emigrantów w XIX wieku), mniej więcej 50 ma polskie pochodzenie.
***
Kupiłam sobie fajną roślinkę. Co prawda, mam obawy, że przy moich zdolnościach nie pożyje ona zbyt długo, ale postaram się przestrzegać zaleceń z ulotki. Roślinka ta przypomina fasolę (a właściwie nią jest, chyba). Producent napisał, że lubi światło i nie nadaje się do jedzenia.
Przygotowuję się na zimę. Brace yourself, winter is coming.
Anna Stępniak