Bajkowo wyglądające blogi kulinarne cieszą oko. Ja jednak rzadko mogę pozwolić sobie na przygotowanie obłędnie oryginalnej potrawy. Nie chce mi się stać w kolejce tylko po to, by zdobyć rukolę, której akurat nie mam albo koniecznie jechać do supermarketu po mleczko kokosowe. Zamiast tego otwieram lodówkę i kombinuję.
Wróciłam ze spaceru po parku. Jestem głodna. Chcę zjeść w domu, a nie wydawać pieniądze na posiłek w knajpie, który nie zawsze mnie zadowala. Chcę coś w miarę zdrowego i nie wymagającego wyjątkowej ekwilibrystyki i nadmiernego brudzenia naczyń (nie mam zmywarki). Co robić?
W lodówce szału nie ma – jest masło, śmietanka do kawy, piwo, jabłko, ser i dżem. Na szczęście, są też dwie zielone papryki. W zamrażarce mam mielone mięso z indyka. OK. Wyjmuję je (porcja 0.5 kg wcześniej podzielona na dwie, biorę jedną) i pozwalam trochę ochłonąć. I tak wiem, że nie będę czekać do całkowitego rozmrożenia – jestem głodna.
W papierowej torbie pod stołem pałęta się osamotniona czerwona cebula. Przyda się. Siekam ją drobno. Myję papryki, odcinam im kapelusze i usuwam środki z pestkami. Na dużej patelni rozgrzewam oliwę z oliwek (nigdy jej nie żałuję) i wrzucam cebulę.
Mięso da się podzielić na kilka kawałków. Zaraz wędruje na ogień. Duszę-rozmrażam je pod pokrywką. Po kilku minutach (wybaczcie, ja robię wszystko na oko) dosypuję przyprawy, które mam pod ręką: szczyptę soli, czerwonej słodkiej papryki, bazylii i… O! Dawno niewidziany przez mnie kmin rzymski. Cześć aromacie, przydasz się. Niech sobie wszystko ładnie pyrczy…
Właściwie, zanim cebula trafiła na powierzchnię patelni, zawartość torebki ryżu jaśminowego (taki znalazłam w szafce) wsypałam do garnka i przepłukałam kilkakrotnie wodą. Zaletą tego sposobu jest to, że ryż sobie ładnie pęcznieje.
Mięsko i cebula trochę się poddusiły – wyglądają ładnie, więc dodaję ryż. (Nie trzeba go gotować i brudzić kolejny garnek.) I wszystko sobie ładnie „dochodzi”.
W międzyczasie rozgrzewam sobie piekarnik (termoobieg, 185 stopni). I stwierdzam, że zanim papryki zmiękną, minie sporo czasu. Rozważając ten problem biorę dowolną blaszkę lub naczynie żaroodporne i polewam odrobiną tłuszczu (znowu – oliwa). Ponieważ farsz (to co na patelni) wygląda nieźle, wkładam go do papryk i na blachę, a tę ładuję do pieca.
Stwierdzam też, że jestem jeszcze bardziej głodna, więc kilkukrotnie dolewam trochę wody do tego pseudorisotto*, które zostało na patelni i czekam, aż ryż zmięknie poważnie. Po jakichś 10 minutach (ogień powinien być mały) wyłączam gaz (prąd) i nakładam sobie to danie do miseczki. Następnie posypuję startym serem (może być Gran Padano, może być Pecorino albo dowolny twardy ser) i zajadam… Mniam, mniam. Do ostatniego ziarnka ryżu.
Czas pieczenia niebezpiecznie się wydłuża (potrzeba ze trzech kwadransów), więc nie żałuję sobie. Lecz oto w końcu – jest! Zapach papryki owiewa moje lokum i oznacza to, że danie musi zbliżać się do ideału (na miarę możliwości leniwej gospodyni). Skórka warzywa zbrązowiała i zrobiła się miękka. Danie gotowe!
Niech żyją leniwe soboty.
Anna Stępniak
—-
* Niech będzie, że risotto. Połączcie to, co macie pod ręką, a co Wam smakuje i nafaszerujcie tym papryki. Mały tip: papryki muszą być regularne, o płaskiej podstawie. Inaczej przewrócą się jeszcze zanim trafią w czeluści piekarnika.