In your face, WORD!

„Ja panią chciałem po ojcowsku potraktować, pani Aniu”; „proszę już niczego nie dotykać”; „podobają mi się takie kobiety jak pani, z charakterem”; „czy pani w ogóle rozumie, co to jest rondo?”. To zaledwie fragmenty z moich emocjonujących potyczek z prawem jazdy.

Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moje perypetie związane ze zdobywaniem magicznego kawałka plastiku umożliwiającego jazdę samochodem osobowym zasługują na dłuższą relację. Mam nadzieję, że moja 10-letnia (a może nawet 12!) historia przekona wszystkich załamanych, że da się osiągnąć niemożliwe.

Gdy miałam jeszcze 17 lat, zapisałam się na kurs do pewnej bardzo znanej i drogiej autoszkoły. Byłam dość nieśmiałą i subtelną dziewczyną, zaś przydzielony mi instruktor okazał się być mało rozgarniętym łysym chłopakiem miłującym szeleszczące dresy. Lubił zadawać krępujące pytania i załatwiać prywatne sprawy w rodzaju przywożenia na lekcji swojej dziewczyny skądś tam.

Pierwsze moje podejście do egzaminu odbywało się w czasie zimy. Padał mokry śnieg, a ja wtedy rzeczywiście nie bardzo potrafiłam jeździć. Oblałam – jeszcze na bardzo starych zasadach – podczas wykonywania parkowania na placu manewrowym. Kolejne podejście miało miejsce jakoś na wiosnę. Egzaminował mnie stary pomarszczony dziadek, który na sam koniec rozczulił się nade mną. Ciekawe, co by było, gdyby te 10 lat temu w corsach były kamery i nagłośnienie… Poza wzruszeniem nad biedną blondynką padła też uwaga, że moja jazda jest zbyt mało dynamiczna.

Trzecia próba należała do kuriozalnych i właściwie wtedy byłam najbliżej sukcesu. Perypetie związane z tym podejściem odłożę na bok… W skrócie – zgasł mi silnik, i to nie raz (kiedyś sprzęgła były niewyrobione) i w krytycznym momencie spowodowało to, że ktoś z tyłu wjechał mi w zderzak.

Nadeszły już wakacje, było słońce i miłe ciepło. Przede mną ostatnie podejście przed zmianami w przepisach egzaminowania, które polegały na tym, że parkowania nie wykonuje się już na placu; jazda po mieście trwa dłużej, zaś obowiązkowe jest sprawdzenie stanu technicznego pojazdu, wykonanie łuku ściśle według wyznaczonych zasad (najechanie na linię dyskwalifikuje kandydata z miejsca) oraz interpretacja twórcy prawa, według którego jedno nieprawidłowe wykonanie tzw. „łuku” oznacza, że stanowisz zagrożenie dla innych użytkowników ruchu. Zanim to się stało, elegancko zajechałam komuś drogę po zjeździe z ronda. To znaczy, spojrzałam w lusterko, ale nie miało to znaczenia wobec prędkości poruszającego się auta.

Po tej porażce postanowiłam poszukać innego instruktora. Łącznie było ich dwóch. Jednego nie pamiętam prawie w ogóle, drugi permanentnie jarał szlugi w aucie, powodując mój kaszel i łzawienie. Próbował być też „ojcowsko” miły i przekonywał, że nie ma się czym stresować, a dzień egzaminu będzie najpiękniejszym w moim życiu. Przysięgam, że w czasie jazd z oboma tymi panami wykonałam manewr łuku ponad sto razy. Potrafiłam cierpliwie wykonywać powtórzenia tych samych czynności kilkanaście razy bez zarzutu. A jednak za piątym i szóstym podejściem (to było jakoś w 2006-2007 roku) zawaliłam egzamin właśnie na łuku. Pod ostatniej próbie, a był to środek zimy, poddałam się na około 9 lat. Był płacz, załamanie i trauma. I dużo wydanych pieniędzy.

Trzeba przy tym wiedzieć, że zdawałam zawsze w Warszawie, przy ul. Odlewniczej. Jest to Bródno przemysłowe – rejon, gdzie psy szczekają tylną częścią ciała. Mnóstwo tam dawnych zakładów przemysłowych, hali, montażowni czy czegoś w tym stylu. Zawsze jest szaro i brudno. Budynek Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego to brzydki kloc w kolorze wypłowiałej cegły z bardzo charakterystyczną częścią środkową (nazwanie tego ryzalitem jest nieuprawnionego nie tylko dlatego, że ów granatowy fragment nie jest wysunięty wobec lica budynku, ale też dlatego, że taka terminologia to obraza dla dziedziny zwanej architekturą).  W każdym razie część środkowa jest wyróżniona także przez nadbudowę o wysokości jednego piętra nad resztą konstrukcji.

Przyjemność egzaminowania kosztuje 140 złotych plus 4 złote za wykonanie przelewu w kasie banku, ewentualnie plus 5 złotych prowizji za wyjęcie pieniędzy z bankomatu pod ośrodkiem lub też 2 dodatkowe dni czekania na zaksięgowanie przelewu. Co ciekawe, przelew można wykonać dopiero od 2. próby egzaminu. Jeżeli plac zostanie oblany (np. silnik zgaśnie na górce dwa razy) to w miasto nie można wyjechać nawet w ramach „ćwiczenia”. Kiedyś taka opcja była możliwa.

Co do samej górki, to przestrzegam wszystkich niedoświadczonych kandydatów na kierowców. Na planach manewrowych, które szkoły wynajmują od prywaciarzy, górki są jak najmniejsze. Często kursanci uczą się, że wystarczy puścić sprzęgło i starczy. Tymczasem górka w WORD jest dłuższa i różnie bywa z tym, gdzie egzaminator każe się zatrzymać. Dlatego nie bójcie się dodawać gazu, nawet jak silnik „zawyje”. Obserwując kiedyś dwójkę ludzi na egzaminie widziałam, że oboje oblali właśnie w taki sposób – nie wiedzieli, że trzeba użyć gazu…

Latem tego roku nastąpił przełom w moim myśleniu. Po blisko 9 latach. Któregoś dnia stwierdziłam, że nie jestem w stanie znieść braku higieny i braku kultury zarazem w autobusach komunikacji miejskiej. Basta!

Wykupiłam więc dodatkowe jazdy w jednej ze szkół dedykowanej kobietom (nie chcę reklamować, ale obiektywnie uważam, że mają najlepszą ofertę) i po jakimś czasie poszłam na teorię. Poszło gładko… Jak się okazało, przede mną było jeszcze 5 podejść. Tak, pięć. 🙂

Nie będę każdego szczegółowo opisywać. Raz najechałam na linię i słupek w łuku. Raz zgasł mi silnik na górce. Raz źle się ustawiłam na rondzie i zajechałam komuś drogę (to samo rondo przy basenie Polonez prześladowało mnie przez lata). Raz nie trzymałam się lewej krawędzi jezdni na drodze jednokierunkowej… W międzyczasie wzięłam sobie dodatkowe jazdy, które dodatkowo zniechęciły mnie do tematu. Instruktor wyraźnie mnie podrywał, trącał łokciem (chciał być taki „młodzieżowy”), a na moją uwagę, że nienawidzę pewnego ośrodka i chciałabym tam zrzucić pewną substancję wyraźnie się rozkręcił i ochoczo przyznał, że kręcą go takie kobiety jak ja. Że niby z pazurem.

Przy okazji taka mała uwaga do wszystkich dziewczyn. Jeśli tylko widzicie stare zboki, które stosują aluzje i sugestie o charakterze seksualnym, nie trzymajcie tego w sobie. To wy płacicie grube pieniądze i macie prawo wymagać. Albo po prostu wybierzcie łebskie babeczki-instruktorki.

Egzamin to także ogromny stres. Większy niż matura, obrona magisterki, rozmowa o pracę i tym podobne. Nie ma jednej dobrej recepty, jak go zwalczyć. Są tacy, co znieczulają się melisą i tacy, co stosują alkohol na dzień przed. Inni stosują tabletki ziołowe na uspokojenie albo inne preparaty na bazie zielonych listków.

Aż w końcu przyszedł ten listopadowy dzień. Czekałam godzinę w poczekalni o 7 rano, pewnego szarego dnia. Z głośników płynęło powtarzające się „w wyniku losowania komputerowego egzaminowany będzie Jan Iksiński. Proszę oczekiwać przy wyjściu na plac egzaminacyjny”… I co? I udało się. Miałam po prostu szczęście. Pamiętałam o zatrzymaniu przy zielonej strzałce. Pamiętałam, kto ma pierwszeństwo na skrzyżowaniach równorzędnych. Byłam pokorna, bo pani egzaminatorka była bardzo krytyczna wobec mojej jazdy. Ale przynajmniej nie gadała głupot, jak to zdarza się niektórym (wszystkim?) facetom. Na sam koniec oznajmiła: „wynik egzaminu pozytywny: TRÓJA!!!”

Tego samego dnia wniosłam opłatę za prawko w dedykowanym urzędzie i co zadziwiające – po 5 dniach mój dokument był już gotowy. Mam już nawet auto:

Morał: dziewczyny i chłopaki, nie poddawajcie się. Prawo jazdy da się zdać. Nie trzeba wcale uciekać do Łomży ani Siedlec.

Anna Stępniak

Comments

comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *