O kobietach żyjących w Warszawie podczas Powstania mówi się coraz więcej. I nie trzeba do tego ideologizacji ani używania kategorii, które nie istniały 70 lat temu. Autorka książki „Dziewczyny z powstania”, Anna Herbich, oddaje głos kobietom niesamowitym.
Celowo użyłam określenia „kobiety żyjące w Warszawie”, ponieważ bohaterkami były nie tylko sanitariuszki opatrujące rany i łączniczki niosące meldunki, ale również dziewczyny, które walczyły o życie swoich rodziców, rodzeństwa, dzieci i przyjaciół. I swoje. Każdego dnia w piwnicach kamienic i na ulicach toczyła się walka o życie, o wodę, o kawałek chleba. Trzeba powiedzieć, że chłopcy, choć spełniali swój obowiązek, choć czuli – tak jak cała Warszawa – potrzebę wypędzenia znienawidzonego okupanta, często zostawiali swoje kobiety samym sobie w naiwnym przekonaniu, że walka potrwa kilka dni. I zakończy się zwycięstwem.
Jedną z takich kobiet była Halina Wiśniewska, z domu Rybak, która 1 sierpnia o godzinie 13:00 w mieszkaniu siostry urodziła syna, Stanisława. Już w godzinę po rozpoczęciu walk musiała z najbliższymi przenieść się do piwnicy. Okazało się również, że ta młodziutka, 22-letnia młoda mama nie ma pokarmu. Jej przerażenie było ogromne. Stasia karmiła tylko kaszką, którą przesiewała przez sitko i podawała mu łyżeczką. Za pieluszki służyły kawałki szmatek, prześcieradeł i innych ubrań – jednorazowo. Ciągle chciało im się pić, a ojciec Halinki po godzinach stania w kolejkach przynosił jej zaledwie kubek wody. Kiedy udało im się przenieść w inną część Śródmieścia, mąż przynosił jej grudkę czekolady lub odrobię cukru. Dzięki nim noworodek przeżył – cukier oszukiwał głód.
Także Irena Herbich z domu Wilga (rocznik 1921) podczas Powstania walczyła o życie swojego maleńkiego dziecka. Jacek urodził się zaledwie przed trzema miesiącami. Cel, którym było przeżycie syna, dodawał jej sił. Także i po upadku insurekcji, gdy warunki nie były wiele lepsze, a dostęp do podstawowej opieki lekarskiej wydawał się czymś nieosiągalnym.
Rok 1939, 1942 i 1944 to była młodość pokolenia urodzonego w latach 20. XX wieku. Równolegle z terrorem, który miał miejsce każdego dnia, działy się rzeczy piękne w ich życiu, takie jak miłość. Zofia Radecka, z domu Purgal (rocznik 1926), zakochała się w synu profesora, specjalisty w dziedzinie mikrobiologii, Kazimierzu Sierakowskim. Mówiła: Nie spodziewałam się tej miłości. I nigdy nie zdradziłabym się przez Kazikiem z moim uczuciem, gdyby to nie on pierwszy zaczął o tym mówić. (…) Wojna trwała, ginęło mnóstwo ludzi, a ja przeżywałam wielką miłość. Kobiety Powstania miały niesamowitą moc, emanowały wyjątkową energią, stanowiły nieodzowną podporę dla mężczyzn – także dla „obcych” chłopców, dalszych kolegów lub nieznajomych z innych oddziałów. To one nosiły broń, amunicję i radioodbiorniki. W torbach, w kieszeniach czy mufkach przemykały się obok niemieckich żołnierzy i chowały się przed „gołębiarzami”, którzy obdarowywali je gradem kul.
Dziś często mówią, że nie uważają się za bohaterki, a nam, patrzącym na nie po 70 latach, brakuje słów, aby je opisać. Heroiny? Siłaczki? Tytanki? To zdaje się trącić patosem, ale jak inaczej nazwać to, co zrobiły, przenosząc zapchanymi ekskrementami kanałami pod miastem na plecach rannych? Tak jak Danuta Magreczyńska „Jola”, późniejsza żona Witolda Kieżuna (nieopisana w tej książce). Opisu kanałów dostarcza Teresa Łatyńska (urodzona w 1925 roku): rękami wyczuwałam przesuwające się obślizgłe ściany kanału, po obu moich stronach i nade mną. Tam było tak ciasno! (…) W jednym z miejsc nosze z rannym leżały wprost w kanale. W wodzie. (…) W pewnym momencie stało się najgorsze. Włosy po prostu stanęły mi dęba na głowie. Poczułam bowiem mocne szarpnięcie i zostałam… z początkiem liny w ręku. Przede mną nikt jej nie trzymał. Nikogo też z przodu nie słyszałam. Tylko plusk wody. I ciemność.
Wyjątkową i szalenie ciekawą postacią jest również Jadwiga Bałabuszko-Sławińska (urodzona w 1922), pochodząca z dawnego województwa nowogródzkiego. „Blizna” (taki miała pseudonim) była sanitariuszką w oddziale Adolfa Pilcha ps. „Góra”, który pod koniec czerwca 1944 roku wyruszył z Puszczy Nalibockiej na zachód, w kierunku Warszawy. Jadwiga należała do zgrupowania Rzeczpospolitej Kampinoskiej, która osłaniała Powstanie Warszawskie od północy. Wspomina: Nie było czasu nie tylko na spanie, ale nawet na zjedzenia kawałka chleba. Położyłam sobie jakiś snopek siana na podłodze i tam starałam się drzemać. Warunki były surowe, ale staraliśmy się robić wszystko, by ratować naszych chłopców.
W Powstaniu kobietom przydarzały się również sytuacje zabawne. Na przykład Halinie Jędrzejewskiej jeden z troskliwych kolegów przyniósł stanik i oznajmił: „Sławka”, coś dla ciebie mam! Zobacz, przyniosłem ci coś na cyce! Niekłamany luksus. Podobnie jak możliwość umycia włosów czy obmycia się z kurzu. Wiele dziewczyn w ogóle nie miało miesiączki – z powodu ogromnego stresu organizm zatrzymywał kobiecy cykl. Na szczęście, bo higiena stanowiła nieopisane wyzwanie.
Nie da się zapomnieć o fakcie, że przedwojenne pokolenie było wychowane w poczuciu obowiązku obrony wspólnoty i chęć walki o Warszawę była dla nich czymś absolutnie naturalnym. Nam może się to wydawać abstrakcyjne, także w kontekście niedawnych badań, z których wynika, że niewielu z nas deklaruje wolę obrony Polski. Irena Herbich pyta czytelnika pod koniec lektury: Czy twoje miasto jest bombardowane? Czy twojemu mężowi grozi śmierć od nieprzyjacielskiej kuli? Czy twoje dzieci głodują? Jeżeli nie, to nie masz powodu do narzekania. Wszystko inne jest bowiem błahostką.
Kobieca siła jest zjawiskiem, które niełatwo opisać. Budzi ogromny, niewysłowiony szacunek.
Anna Stępniak