W 2005 r. Ojciec Święty Benedykt XVI beatyfikował José Sáncheza del Río, meksykańskiego chłopca, który został zamęczony i zamordowany, gdy miał 14 lat. Wcześniej – zanim jego oprawcy odebrali mu życie – zdarto skórę z jego stóp, kazano mu chodzić po soli, by następnie zmusić go do przebycia niemałej drogi na cmentarz. Przez cały ten czas próbowano go złamać, by wyrzekł się swojej wiary. Pod koniec został pchnięty nożem, następnie postrzelony. Przed ostatecznym strzałem zdążył nakreślić na ziemi znak krzyża swoją własną krwią.
Cała historia zaczęła się w 1924 r., kiedy to do władzy w Meksyku doszedł skrajny antyklerykał i członek masonerii Plutarco Elias Calles. Swoją walkę z Kościołem zaczął od oburzających i dyskryminujących przepisów, wedle których grzywnę można było dostać za samo użycie słowa „Bóg” lub posiadanie figurki świętego/świętej, księża mogli nosić szaty tylko podczas uroczystości religijnych, stracili prawa wyborcze, natomiast zakony zostały z kraju wygnane. Naród meksykański nie pozostał bierny; zebrano ok. 2 miliony podpisów pod petycją, która domagała się zniesienia jakichkolwiek opresji wobec katolików i religii. Niestety prezydent Calles nie ugiął się pod presją społeczeństwa. Doszło do zajmowania świątyń przez rządowe wojsko, zaczęły się również zamachy na aktywistów katolickich. 3 sierpnia 1924 r. w obronie sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe (miejscowość Guadalajara) zginęło 18 osób. Można powiedzieć, że to właśnie to wydarzenie zapoczątkowało powstanie, w którym antyklerykalny i autorytarny rząd walczył z katolikami. Ci ostatni – głównie wywodzący się ze środowisk chłopskich – nazwani zostali cristeros, czyli chrystusowcami. Jednym z chrystusowców był właśnie bł. José Sánchez del Río (1913-1928). Okrutne walki pochłonęły w sumie ok. 100 tys. ludzi, pięć razy tyle wyemigrowało z Meksyku; do zawarcia porozumienia pomiędzy rządem a Kościołem doszło w 1929 r. Rychło okazało się jednak, że rząd nie zamierza dotrzymać słowa i haniebna dyskryminacja katolików trwała do 1936 r. Całkowita normalizacja stosunków państwo-Kościół nastąpiła dopiero w latach 90. XX wieku.
W 2012 r., pod reż. Deana Wrighta, powstał film „Cristiada” (For Greater Glory: The True Story of Cristiada), ukazujący ciężkie czasy meksykańskich katolików podczas wojny domowej w latach 20. Bohaterami filmu są wspomniani cristeros, na których czele w pewnym momencie staje generał Enrique Gorostieta Velard (którego zagrał Andy Garcia). Co ciekawe, Velard nie należy do osób głęboko wierzących, można wręcz powiedzieć, że jest agnostykiem. Jednak najważniejszą rolę w całej historii odgrywa zaledwie 14-letni chłopiec. To właśnie José Sánchez del Río, którego wiara, odwaga i niezłomność imponują Velardowi oraz go inspirują. Pod koniec opowieści Enrique Velard zaczyna wierzyć w Boga.
Cristiada to film pełen skrajnych emocji: z jednej strony widzimy smutek, agresję, nienawiść, z drugiej miłość i radość. Ludzie, dołączając do chrystusowców, kładli na szalę całe swoje życie. Mimo że walka po stronie powstańców – nawet gdy niekoniecznie pomagało się z bronią w ręku – oznaczała prawie pewną śmierć, garnęło do niej tysiące mężczyzn i kobiet. Z okrzykiem „Viva Cristo Rey!” (Niech żyje Chrystus Król!) wystąpili zbrojnie przeciw prześladowcom. Całość robi jeszcze większe wrażenie, kiedy zdamy sobie sprawę, że to wszystko nie jest fikcją. Te wydarzenia, krwawe walki, brutalne prześladowania katolików przez rząd Callesa, a wreszcie męczeństwo głównego bohatera José Sáncheza del Río, miały miejsce naprawdę. Widzowi wręcz trudno uwierzyć, że ci ludzie faktycznie odnaczali się takim idealizmem i hartem ducha. Dla osób wierzących Cristiada jest jak zimny prysznic. Nieraz sami narzekamy na otaczającą nas rzeczywistość, mówiąc o tym, jak nam ciężko i źle. Wydaje się nam, że doznajemy jakiejś większej krzywdy, gdy tymczasem jest to nic w porównaniu z tym, co musieli przeżyć meksykańscy katolicy. Na swoją wiarę warto spojrzeć z perspektywy wielkich czynów cristeros.
Chociaż Cristiada, ze względu na dobrą produkcję oraz świetną obsadę, wydawała się być idealnym filmem dla dużych polskich sieci, została praktycznie przemilczana. Barbara Ziembicka z rzeszowskiej FT Films, w rozmowie z Janem Pospieszalskim, mówiła: Jak się okazało, nikt w Polsce nie zabiegał o prawa do dystrybucji tego filmu. Nikt go nie chciał (…) Cristiada ma wszystko, co powinno mieć dobre kino akcji. Jedną z ogólnopolskich sieci, która całkowicie zignorowała Cristiadę, było Multikino. Ciężko jest wyjaśnić tę decyzję z punktu widzenia czysto finansowego, bowiem niezależnie od wartości, jakie niesie ze sobą Cristiada, jest ona po prostu dobrym filmem historycznym. Być może jako powód „cichego bojkotu” dużych sieci należy wskazać właśnie przesłanie filmu? Mamy wszak jasną sytuację: po jednej stronie brutalni i źli (a tacy byli w rzeczywistości) meksykańscy ateiści, po drugiej gnębieni katolicy, którzy w końcu stają do walki ze złem, zaś wielu z nich kończy jako męczennicy. Z pewnoscią nie każdemu to odpowiada.
Nieco innego zdania jest Łukasz Adamski, redaktor naczelny portalu wNas.pl. Chociaż w swojej recenzji wspomniał o niechęci lewicowych środowisk w stosunku do Cristiady, zauważa, że film niekoniecznie musiał odnieść finansowy sukces (co ma z kolei sugerować, że nie było żadnego „cichego bojkotu”). Co więcej, mimo swoich zalet, „jest to film nierówny, niespójny gatunkowo i drażniąco patetyczny”. Mówiąc o nierówności Adamski ma na myśli, że nie wszystkie sceny są bardzo dobre: Czasami można odnieść wrażenie jakby część filmu realizował asystent reżysera. Niespójność, zdaniem naczelnego wNas.pl, wynika z faktu, że chwilami Cristiada przypomina film wojenny, innym razem western, by w końcu skończyć jako „religijny moralitet”. Okazuje się, że reżyser Dean Wright jest po prostu niedoświadczony, a jego Cristiada – choć ważna – ma zbyt wiele mankamentów, by uznać ją za jeden z najlepszych prochrześcijańskich filmów.
Chociaż rozumiem i po części przyjmuję argumenty Adamskiego, niektóre wydają mi się przesadzone. Przede wszystkim wymóg, aby każda scena była doskonała, jest wymogiem prawie nie do spełnienia. Mało które filmy mogą poszczycić się takim wynikiem. Również rzekomy przeskok gatunkowy (od filmu wojennego, przez western, aż po religijny moralitet) zdaje się być wymysłem perfekcjonisty, który zwyczajnie wierci tam, gdzie wiercić się nie powinno. Cała recenzja Łukasza Adamskiego wskazuje przede wszystkim na jego tendencję do oglądania filmu z perspektywy profesjonalisty, nie zaś normalnego odbiorcy.
Myślę, że takie filmy jak Cristiada mają spełniać pewną określoną rolę. Tą rolą jest dogłębne poruszenie widza, sprawienie, by w jakimś stopniu utożsamił się z bohaterskimi cristeros i brutalnie zamordowanym José. Nic więc dziwnego, że niektóre sceny są po prostu patetyczne. Widocznie również patos jest potrzebny do spełnienia pewnego zadania, i w filmie Wrighta z pewnością nie jest chybiony. Nie zgadzam się z tezą, że „w takim kinie oczekujemy jednak dopieszczonych scen, które podkreślają niuanse istotne dla kina historycznego”. Niuanse historyczne nie są aż tak istotne, zważywszy na fakt, że przeciętny Polak czy Europejczyk nie ma w ogóle pojęcia o tym, co się działo w Meksyku w latach 20. Z tego powodu twórcom Cristiady tym bardziej należą się słowa uznania i podziękowania za to, że wiele osób mógło dowiedzieć się o tamtych czasach i postaciach.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć list José Sáncheza del Río do swojej matki, napisany 4 dni przed śmiercią, czyli 6 lutego 1928 r.:
„Moja droga Matko. W niewoli będąc, myślę, że w niedługim czasie umrę. Ale bez względu na to – Mamo – jestem pogodzony z wolą Boga. Umrę szczęśliwy, bo umrę obok Pana. Nie martw się o moją śmierć – nie chcę tego. Powiedz braciom, aby czynili wolę Boga naszego, i aby raczej poszli w ślady najmłodszego z nas. Bądź odważna i wyślij mi błogosławieństwo wraz z moim Ojcem. Pozdrów wszystkich w tym ostatnim czasie, a wreszcie przytul do serca Swojego syna, który Cię kocha i chce się z Wami zobaczyć, zanim umrze.”
Tomasz Męcki
Fot. materiały promocyjne filmu